Wierszobajka - Skrytożercy
Od rana wczesnego deszcz ulewny padał,
z nieba lały się krople, wiatr wśród liści gadał.
Na miękkim kocyku leżałam skulona
i patrzyłam bezmyślnie na czarnego gawrona.
Właśnie sfrunął z jesionu
i mościł się wśród gałęzi pobliskiego klonu.
Inne ptaki w gniazdach i dziuplach znalazły wytchnienie,
a owady w listowiu miały swe schronienie.
W powietrzu unosiła się woń trawy wilgocią pachnącej
i naraz dojrzałam dwie armie sunące –
jedna opancerzona,
w kroplach dżdżu lśniły ich barwne skorupy,
druga bez zbroi na grzbietach – sformowana w grupy.
Było to ślimacze wojsko,
które podczas deszczu czuło się tu swojsko.
Mogły spustoszenie czynić w ogrodzie,
bo nic nie stało im na przeszkodzie.
Tym razem jednak w zasadzkę popadły –
zleciały się kosy i wszystkie je zjadły.
Nigdy ptaków tyle razem nie widziałam,
patrzyłam urzeczona i tak pomyślałam:
Z opowiastki tej mądrość naprędce wypływa:
Nie łaszcz się, skrytożerco, na cudze warzywa.