W listopadzie, o poranku, patrzę – siedzi duch na ganku roztrzęsiony i zziębnięty. Sine uszy ma i pięty, a do tego kicha z cicha, bo mu katar nos zatyka.
Pojękuje, stęka, kwęka: „Żyć bez domu – straszna męka! Mroźna zima już się zbliża, jak zamarznę, to na łyżwach jeździć po mnie będzie można. Perspektywa dość żałosna!
Stara szopa, jakaś wieża, kąt na strychu! Będę leżał tam spokojnie całą zimę – i poczekam aż mróz minie. Czasem tylko zachroboczę, o północy w czarne noce”.
Żal zrobiło mi się ducha, mówię głośno: „Duchu, słuchaj! Mam dla ciebie propozycję: dobry zamek. Możesz skryć się w nim na zimę, aż do wiosny – w mig poprawisz stan okropny swego zdrowia. Ja z radością przyjmę ciebie. Bądź mi gościem!”.
A duch powstał pełen gracji (dał tym popis lewitacji) i zamieszkał o poranku tuż pod klamką – w mocnym zamku.