Raz, gdy sen miałam przydługi, wyszły z głowy banialuki. W kątku siadły, śrubkę zjadły, muchom bańki na nos kładły,
a motylom dla wigoru dały miód w areozolu.
Z małą myszką – tą, spod piątki – skradły drobne ze skarbonki, po czym robiąc słodkie minki wlały dżem do... mojej "świnki". Później siadły wśród zieleni i czekały aż się zmieni dżem wiśniowo-morelowy w banknot pięciodolarowy.
Aby czas czekania skrócić poszły śmieci wór wyrzucić, lecz nim doszły do śmietnika ulepiły z nich konika – błękitnego z grzywą płową i zielono-złotą głową. Wystawiły go w wyścigu na czempiona wśród koników.
I się stała rzecz nieznana, wygrał koń ten, a wygrana spora sumka – w wór kładziona. Już skarbonka napełniona. Banialuki skorzystały, kilka monet myszce dały, po czym znanym im sposobem powróciły w moją głowę.
Nocka przeszła i już świta, a skarbonka w dżem spowita. Ale co to? Z brzucha "świnki" lecą stówki. To nie kpinki? A Jagiełło, król w koronie, do mnie oko puszcza swoje. O! Dziękuję wam kochane, ale gdzie wy dziś schowane?
Nic nie mówią banialuki, bo śniadaniem pasą brzuchy, z andronami w głowie siedzą, czekoladę z pieprzem jedzą.